Poblenou (a właściwie El Poblenou) – odkrycie naszego wyjazdu. Tej dzielnicy nie znajdziecie w większości przewodników, ewentualnie może się pojawić w poradnikach dla hipsterów 😉 . Miejsce jest coraz modniejsze wśród miejscowych i nie bez powodu dociera do niego coraz więcej turystów. To dzielnica dawniej przemysłowa, która staje się światowym wzorem w zakresie udanej rewitalizacji.

Supernowoczesne budynki są tu stawiane pomiędzy pofabrycznymi loftami i starymi kamienicami. Część ulic została wyłączona z ruchu samochodów, a zamiast tego postawiono na nich donice z drzewami, ławki, geometryczne konstrukcje lub bieżnie – wszystko po to, by ułatwić mieszkańcom integrację. To tu znajdziecie wegańskie knajpy, ale także kasyna oraz plaże zatłoczone mniej niż słynna Barceloneta. Być może trudno tę dzielnicę opisać, ale na pewno warto odwiedzić. My, jeśli będziemy wracali do Barcelony, następnym razem zamieszkamy właśnie w Poblenou.

Podobne obok podobnego. Dokładnie tak. W Barcelonie kwiaciarnie stoją obok kwiaciarni, a budki z lodami ustawione są w rządku obok siebie. Jeśli więc najdzie was ochota na lody np. w strefie zdominowanej prze kluby, nic z tego. Trzeba zmienić strefę.

Tłumy. Nie jedźcie tam w sezonie – straszyli. Barcelona koniecznie, ale na pewno nie latem – pisali. Nastawiliśmy się więc na to, że będziemy przemieszczać się w niekończącym się pochodzie. I owszem, doświadczyliśmy tego. Ale tylko raz – w piątkowe popołudnie, na portowym „molo” prowadzącym do najsłynniejszego barcelońskiego centrum handlowego (patrz zdjęcie).

Tłumy były nie tylko przy barcelońskich „Złotych Tarasach”, ale i na „Krupówkach”, czyli ulicy La Rambla. Ale zauważ, że piszę o dwóch miejscach i szczególnie o weekendach! W pozostałe dni w Barcelonie na pewno było luźniej niż na plaży w Międzyzdrojach, a gdy wyjdzie się poza obręb najbardziej turystycznych punktów, problemu praktycznie nie doświadczymy. Jest normalnie, tzn. tak jak w każdym innym turystycznym mieście.

CZYTAJ DALEJ >>>