Nowym pomysłem rządu jest ograniczenie amortyzacji samochodów – rzekomo ze względów ekologicznych. Gdy nie wiadomo o co chodzi – chodzi o pieniądze. Problem w tym, że efekt może być odwrotny od zamierzonego.
To na razie tylko projekt, jednak gdyby wszedł w życie nowe przepisy dotknęłyby wielu przedsiębiorców.
Kluczowa emisja spalin
Prace nad projektem, którego autorem jest Ministerstwo Klimatu, mają rozpocząć się w jeszcze październiku. Z dokumentu wynika, że nowe limity amortyzacji mają być uzależnione od tego, jak dużo dwutlenku węgla emituje samochód.
Dla aut, które wytwarzają go najwięcej (czyli więcej niż 50 g na kilometr) limit amortyzacji ma być obniżony do 100 tys. zł. Dla samochodów emitujących mniej niż 50 g CO2 na kilometr, limit ma wynieść 150 tys. zł. Najwyższy limit amortyzacji obejmie auta elektryczne i napędzane wodorem – będzie wynosić 225 tys. zł. Rząd zamierza pokazać w ten sposób, że faworyzuje auta elektryczne.
Ekologia z ekonomią nie idą w parze
Niższe odpisy amortyzacyjne oznaczają niższe koszty firmowe. Mniejsze koszty to wyższy podatek płacony do budżetu państwa. Korzyść jest więc oczywista. Problem w tym, że takie postawienie sprawy może mieć, wbrew domniemanym założeniom, mało korzystny wpływ na ekologię.
W przypadku, gdy przedsiębiorcy będą zmuszeni do przestrzegania nowego limitu amortyzacyjnego, zaczną kupować tańsze, używane samochody do 100 tys. zł. A te z kolei wytwarzają o wiele więcej spalin, niż nowsze modele. I koło się zamyka.
Jedni za, drudzy przeciw
Co ciekawe, takie rozwiązanie nie za bardzo podoba się Ministerstwu Finansów. Po pierwsze, limity amortyzacyjne zostały podwyższone dwa lata temu, w 2019 r., zatem po co je teraz obniżać? W opinii Ministerstwa zakłócałoby to spójność wizji prowadzenia polityki gospodarczej, podatkowej i ochrony zdrowia. Poza tym zmiany te są oczywiście niekorzystne dla podatników. Czyli „nie wie lewica, co czyni prawica” – jak głosi popularne porzekadło.